Ratujmy Rodzinę! Refleksje niezamężnej.

Z dnia na dzień obserwujemy rozpad rodzin naszych bliskich i znajomych. Sakramentalne małżeństwa sypią się jak domki z kart albo nie są zawierane wcale. Coraz więcej dzieci wychowuje się w rodzinach rozbitych ale jakby tego było mało, muszą zmagać się jeszcze z nową formą rodzinnych układów barwnie nazwanych „rodziną patchworkową”. Nie dość, że nie radzą sobie z relacjami z własnym rodzeństwem i rodzicami, to muszą odnajdywać się w nowych, nienaturalnych kontaktach z przybranym „rodzeństwem”, nowymi „wujkami/ciociami”, które dzielą się opieką nad nimi wraz z ich biologicznymi rodzicami. Tak, troska o rodzinę staje się palącym problemem w Kościele, ale śmiem twierdzić, że na równi z kryzysem powołań kapłańskich, zakonnych, jak i szeroko rozumianym bezżeństwem dla Pana. Na przykładzie tego powszechnego KRYZYSU POWOŁANIA widać wyraźnie – co nie oznacza, że wszyscy chcą to dostrzec – jak bardzo poszczególne stany życia zależą od siebie nawzajem. Upadek jednego, pociąga za sobą kolejne… Ratujmy rodzinę, ratujmy małżeństwa, ratujmy nasze dzieci! Takie hasła słyszymy już od paru lat a mimo to, sytuacja zdaje się niezmienna, z tendencją ku równi pochyłej. Czy może to mieć jakiś związek z powszechnym grzechem nieczystości, który zaczyna się już w bardzo młodym wieku utratą dziewictwa? Czy życie w czystości serca i ciała może mieć aż tak duży wpływ na kształt i trwałość wszystkich stanów życia, do jakich powołuje nas Bóg?

Ratuj-my rodzinę!
My czyli kto? Rodzinę czyli kogo?
Czy mamy ratować jedynie małżeństwa? Jak praktycznie ma wyglądać taka pomoc skoro żyjemy w czasach indywidualizmu i wszechogarniającej niezależności. Nikt nie ma prawa mieszać się do cudzego życia a już tym bardziej do życia dwojga poślubionych sobie osób. Nikt nie ma przecież prawa mieszać się w sprawy wychowania cudzych dzieci, nawet jeśli są to dzieci z nami spokrewnione. Kto, jak i kogo ma ratować? Z jakim ratunkiem dla małżonków i ich pociech mają przybywać pozostali członkowie rodziny, skoro ich kondycja duchowa również pozostawia wiele do życzenia? Tego typu pytania mogę stawiać bez końca. Towarzyszą mi niezmiennie od lat, a w sposób szczególny wybrzmiewają w pierwszą niedzielę po Bożym Narodzeniu, kiedy obchodzimy święto Świętej Rodziny: Jezusa, Maryi i św. Józefa. Tradycyjnie, ta jedyna w swoim rodzaju Rodzina, stawiana jest nam za wzór ale dziwnym trafem, zawsze w kontekście: małżonkowie + potomstwo. To skojarzenie jest oczywiste i logiczne ale czy jedyne i pierwsze, które winno się nam narzucać skoro… jakby nie było… tworzą tę Rodzinę trzy Osoby-dziewice? Czy źródłem świętości tej właśnie Rodziny, słusznie stawianej nam za wzór, była w pierwszej kolejności relacja małżeńska i rodzicielska? Intryguje mnie wielce fakt, że Święta Rodzina nie była rodziną wielodzietną, cieszyła się za to pokaźną liczbą krewnych a wszyscy jej trzej członkowie są dziewiczo czyści! Czy powinniśmy ten fakt ignorować? Czy wręcz przeciwnie, zacząć go intensywnie kontemplować bo być może w nim tkwi sekret „rodzinnej porażki” katolików XXI wieku? 


Dla mnie osobiście, jako kobiety niezamężnej, kroczącej nieprzetartą drogą indywidualnego powołania, temat kryzysu rodzin jest bliski w szerszym, najczęściej pomijanym kontekście. Całe nasze wspólnotowe (kościelne) skupienie kierujemy na małżonków – w dodatku najczęściej tych młodych – i umyka nam gdzieś fakt, że rodzina to także ich rodzice, rodzeństwo i bliscy krewni. Osoby samotne w tym kontekście są zazwyczaj pomijane, tak jakby rodziny nie tworzyły. Bardzo często, podczas słuchania kazań na temat „ratowania rodziny” czują się jak najwięksi „winowajcy” bo nie zrealizowali „najświętszego powołania” założenia rodziny i spłodzenia potomstwa. Jak mają ratować innych skoro sami zawiedli – siebie, bliskich, Kościół? (sic!) 

Oczywiście taka koncentracja na małżonkach – a jeszcze wcześniej na młodych, potencjalnych narzeczonych a potem rodziców – jest logiczna. To oni zapewniają społeczeństwu przetrwanie dzięki darowi płodności, rodzeniu dzieci oraz ich wychowaniu. O ile sam dar płodności, jest darem darmo danym przez Stwórcę, to już jego przyjęcie zależy przecież od wolnej decyzji małżonków. Bez tej decyzji, bez tego otwarcia się na dar życia powstaje karykatura katolickiego małżeństwa i pierwszy wyłom w relacji pomiędzy małżonkami a Bogiem. Z czasem każda zachwiana relacja z Tym, który do służby na drodze sakramentalnego małżeństwa powołuje dwoje ludzi, odbija się na pozostałych członkach rodziny. Z tego faktu niestety małżonkowie najczęściej nie zdają sobie sprawy i mało kto z członków rodziny, ma cywilną odwagę aby im na to zwrócić uwagę.

W tym miejscu pragnę doprecyzować, że pisząc o otwartości na życie nie mam na myśli jedynie rodzicielstwa biologicznego ale także duchowe, równie ważne – śmiem twierdzić, że najważniejsze – w oczach Boga, do którego powołuje wszystkich rodziców a w sposób nadzwyczajny tych, którzy biologicznych dzieci nie mają (także bezżennych!). Swoją drogą bardzo bolesny jest fakt, że do takiego duchowego macierzyństwa i ojcostwa, małżeństwa nie są wychowywane ani duchowo przygotowywane. Wręcz przeciwnie a małżeństwa bezdzietne często utwierdzane są w przekonaniu o życiowym dramacie bezpłodności zamiast wspierania ich w odkrywaniu jakże ważnej i cennej misji rodzicielstwa duchowego. Misji ważnej i cennej nie tylko dla samych małżonków, co dla całej wspólnoty Kościoła Świętego! Bowiem nie sama liczba urodzonych biologicznie dzieci powinna być największym naszym zmartwieniem ale troska o to aby każde, dosłownie KAŻDE Z NICH, DOSTĄPIŁO ZBAWIENIA! A to już niestety nie jest takie oczywiste w czasach – ukrytej czy jawnej ale co najbardziej przeraża – powszechnej apostazji wśród ochrzczonych katolików.

Drugim zadaniem rodziców – zaraz po spłodzeniu potomstwa – jest jego wychowanie. Także w tym przypadku, w pierwszym rzędzie należy ono do rodziców ale przecież nie tyko. Tu dotykamy problemu rodzinnych relacji, które powinny służyć dobru nas wszystkich ale niestety tak się nie dzieje. Rwą się relacje nie tylko między małżonkami ale także pomiędzy nimi a dziadkami/teściami, rodzeństwem, wujkami i ciotkami i kuzynami. Najbliższe osoby, które powinny wspierać rodziców w wychowywaniu dzieci, także w tym najważniejszym duchowym aspekcie, kuleje żeby nie powiedzieć, że praktycznie zanika. Tak jak zanika i coraz bardziej niezrozumiała jest rola Rodziców Chrzestnych. To widać wyraźnie już podczas obrzędu Chrztu Świętego w Kościele. Dawniej dzieci do Chrztu trzymali Rodzice Chrzestni. Był to bardzo wymowny symbol i znak, dziś już praktycznie zapomniany i nie praktykowany. Rola Rodziców Chrzestnych sprowadza się do drogich prezentów nie tylko w ten pierwszy wyjątkowy dzień malucha ale także podczas pozostałych sakramentów: Pierwszej Komunii Świętej, Bierzmowania i Ślubu. Te dwa ostatnie nie są już takie oczywiste. 

Dlaczego o tym wszystkim piszę na blogu poświęconym osobom samotnym? Z bardzo prostego powodu. Ponieważ samotne osoby, to nie jakieś stwory bliżej nieokreślone ale nasze rodzone siostry/bracia, ciocie/wujkowie czy kuzynki/kuzyni. Najczęściej z tego grona wybieramy właśnie Rodziców Chrzestnych czy świadków na ślubie. W różnych sytuacjach bywają potrzebni ale tylko na chwilę, bo na codzień, kiedy w oczach społeczeństwa pozostają „starymi pannami/kawalerami”, zazwyczaj zapominamy o nich. Często patrzymy na nich z politowaniem, jak na kogoś kto nie potrafił ułożyć sobie życia. Im starsze są takie osoby tym mniej mają do powiedzenia w sprawach rodzinnych. Panuje powszechne przekonanie, że ktoś kto nie założył rodziny a na dodatek żyje sam – i o zgrozo nie uprawia seksu! – z pewnością ma poważne problemy osobowościowe i godny jest naszej litości a nie liczenia się z jego zdaniem. O braniu przykładu – chociażby z życia we wstrzemięźliwości seksualnej – mowy zazwyczaj nie ma bo nie znając duchowej wartości dziewictwa fizycznego do głowy nam nie przyjdzie aby go szanować, inspirować się nim i wzmacniać we własnych zmaganiach. Rodzinne spotkania doczekały się kpiących żartów a nawet piosenek typu „U cioci na imieninach”. Na to wszystko patrzą nasze dorastające dzieci i z „jakichś niezrozumiałych” dla nas przyczyn powielają wzorce… rodziców!

W codziennym wychowaniu rodzice naturalnie wiodą prym ale tak się dziwnie porobiło, że jak mają jakiś problem wychowawczy, to bardziej skłonni są zaufać psychologom i nowinkom – koniecznie amerykańskich – naukowców niż własnym rodzicom i bliskim. Jeśli chodzi o wychowanie duchowe, to sprawa jeszcze bardziej się komplikuje. W tym temacie najczęściej panuje wszechogarniające milczenie. Nie pomagamy sobie wzajemnie we wzroście duchowym. Tematy duchowe bardzo rzadko goszczą na imprezach rodzinnych. Jeśli już, to w wersji krytykowania duchowieństwa i głośnych afer wewnątrz Kościoła. Kiedy nasze pociechy w okresie dojrzewania zaczynają być na bakier z Kościołem i życiem sakramentalnym (spowiedź; uczestnictwo we mszy i komunii świętej) bardzo rzadko rodzice informują o tym rodziców chrzestnych, i nie szukają u nich praktycznego wsparcia oraz wzmożonej modlitwy. Nie mamy takiego nawyku. Ale w sumie trudno się dziwić, bo jeśli takie duchowe towarzyszenie nie istnieje od chrztu, to dlaczego miałoby się nagle pojawić w chwilach kryzysu. Chociaż wina zazwyczaj leży po obu stronach (rodziców i rodziców chrzestnych) i tracą na tym najbardziej dzieci, to w efekcie końcowym dotyczy to wszystkich po kolei czyli całej rodziny. Smutna prawda o większości katolickich, polskich rodzin jest taka, że żyjemy jak neopoganie. Przyjmujemy sakramenty w obrządku katolickim, świętujemy przy suto zastawionych stołach a potem wracamy do „normalnego życia” bez Pana Boga i bez troski o życie duchowe nas i naszych bliskich. Kiedy w jakiejś rodzinie pojawi się osoba wierząca i praktykująca w stopniu przekraczającym „normę zaliczenia niedzielnej mszy świętej”, wytykamy dewocję i wzdychamy z politowaniem: „te typy tak mają”. Hm… nawet przez myśl nam nie przejdzie, że może dzięki modlitwie tych „rodzinnych dziwaków” uniknęliśmy wiele groźnych dla rodziny sytuacji, że to ich wstawiennictwo wyprasza łaski potrzebne dla naszego życia nie tylko tu i teraz ale także na wieczność. 

Kiedy dochodzi do bardzo poważnych problemów w rodzinie, dotyczących sytuacji jawnego grzechu, w którym żyją dorastające dzieci – tak się dziwnie porobiło, że praktycznie nikt nikomu na nic nie ma prawa zwrócić uwagi. Tak zwane „kochanie się”, uprawianie seksu przez młodych ludzi przed ślubem, czyli nic innego jak grzech nierządu, chociaż sam w sobie jest jawny (młodzi nawet nie kryją tego faktu), to rozmowa o nim jest już tematem tabu, także w katolickich rodzinach. Rodzice, rodzice chrzestni, dziadkowie, rodzeństwo, wujkowie… zazwyczaj wszyscy milczą kiedy nasze dorastające pociechy żyją w ciężkim grzechu nieczystości jakim jest nierząd. Słowo brzmiące dziś bardzo archaicznie – oj, nie lubimy go bardzo – co nie zmienia faktu, że określa jeden z najbardziej powszechnych i dramatycznych dla młodych ludzi grzechów ciężkich. Bowiem współżycie pozamałżeńskie, przed ślubem wiąże się nie tylko z dramatem nieczystości. Ten poprzedza jeszcze jeden dramat, który nawet w powszechnym nauczaniu Kościoła przechodzi do lamusa i w kategoriach dramatu raczej postrzegany nie jest. Mam na myśli nieodwracalną utratę dziewictwa fizycznego, w sposób niemiłosiernie godzący w Boży zamysł co do świętości i nieskazitelności naszych ciał. Te będąc świątynią Ducha Świętego powinny zostać nieskazitelnie czyste i nienaruszone z dwóch powodów. W pierwszej kolejności ze względu na miłość samego Boga i nasze życie wieczne a następnie ze względu na stan w jakim przyjdzie nam spędzić w przyszłości resztę życia – czy to stan małżeński czy konsekrowany (duchowny lub świecki). 

Obiektywna prawda o stanie naszych katolickich rodzin (ludzi ochrzczonych!) jest druzgocąca. Żyjemy w cieniu powszechnych grzechów nierządu i cudzołóstwa z jednej strony oraz powszechnych – chociaż zdaje się zapomnianych – grzechów cudzych z drugiej strony. Demon nieczystości zatacza coraz szersze kręgi w środowisku naszych rodzin, niszczy świętość poszczególnych członków rodziny a to z kolei przyczynia się do rozpadu rodzinnych relacji. Demon nieczystości nie oszczędza nikogo! Nie pomoże nam relatywizacja i rozmywanie pojęcia grzechu oraz przyjęcie przez katolików przewrotnej teorii płynącej ze świata, że życie duchowe i religijne, to prywatna sprawa każdego z nas. Taka postawa obnaża naszą ignorancję na temat tego czym jest grzech i jakie są jego skutki w życiu całej wspólnoty rodzinnej i kościelnej. Taka postawa wypiera z naszej świadomości istnienie grzechów cudzych, z których już mało kto dziś się spowiada. Większość z nas nawet nie pamięta (nie wie?), że takie grzechy istnieją!

„Przywykliśmy do twierdzenia, że grzech jest osobistym czynem, obciążającym sumienie i w najgorszym wypadku niszczącym miłość do Boga w sercu człowieka. Są jednak sytuacje, kiedy jesteśmy współwinni grzechowi popełnionemu przez kogoś innego, bo gdyby nie my, albo by on nie zaistniał, albo jego powstanie byłoby znacznie utrudnione. (…) Benedykt XVI w encyklice o nadziei chrześcijańskiej napisał, że od samego początku chrześcijaństwa grzech pojmowany był przez Ojców Kościoła „jako rozbicie jedności rodzaju ludzkiego, jako rozbicie i podział” (Spe salvi, 14). Kształtują się tak, tzw. „struktury grzechu” rozbijające życie społeczne.” (cały tekst)

Pozwolę sobie w tym miejscu przypomnieć, że takich grzechów cudzych możemy – co nie daj Boże! – popełnić aż DZIEWIĘĆ! W kontekście grzechu nierządu młodych ludzi, myślę że każdy z nas – zarówno wiernych jak i osób duchownych – powinien zrobić sobie taki indywidualny rachunek sumienia… Smutna prawda jest taka, że na ten grzech często sami dajemy przyzwolenie poprzez „nieczyste milczenie”, przysłowiowe „machanie ręką” i mówienie „takie czasy”, poprzez wyrażanie zgody aby młodzi zamieszkali pod naszym dachem bez ślubu a także poprzez zaniechanie odważnego głoszenia nauki Kościoła Katolickiego na temat wartości dziewictwa i życia w czystości. Kiedy przed laty, mieszkając w Hiszpanii spotkałam się z księżmi, którzy nie głosili homilii na temat grzechów śmiertelnych – bo bali się, że urażą wiernych i że ci odejdą z kościoła – przez myśl mi nie przyszło, że dożyję czasów, w których ten lęk i brak radykalizmu ewangelicznego sparaliżuje także polskich duchownych, na wszystkich szczeblach. 

Zaklęte koło kryzysu małżeństw ale także powołań i stanu kapłańskiego/konsekrowanego bierze początek już w dzieciństwie i wczesnej młodości. Jeśli w tym czasie pozbawieni jesteśmy zdrowej nauki na temat wartości i znaczenia dziewictwa a co za tym idzie życia w czystości serca i ciała, w głębokiej relacji miłości Boga do nas i naszej odpowiedzi na nią, nie dziwmy się, że młodzież wpada w sidła, które świat w bardzo atrakcyjny zastawia na nich. Bez żywej i mocnej wiary oraz rzetelnej wiedzy dotyczącej prawd wiary, któż z nas dzisiaj się ostoi? Nie dziwmy się, że nastolatki, które tracą swoje dziewictwo z własnej głupoty, ignorancji a także zaniedbań ze strony nas dorosłych, rozpoczynają życie w grzechu, potem nie chcą zawierać sakramentalnego małżeństwa albo zawierają je w sposób nieważny a bywa, że i świętokradczy. Często bowiem można usłyszeć o praktyce kupowania czy „zdobywania” fałszywych zaświadczeń potrzebnych do zawarcia ślubu kościelnego. 

Święta Rodzina była i jest święta bo w jej centrum był Bóg a podstawową życiową zasadą było  pełnienie Jego woli i trwanie w dziewiczej czystości. O taką postawę winniśmy wszyscy zadbać w naszych rodzinach – świeckich i zakonnych. Bez powrotu do dziewiczej czystości – w takim stopniu do jakiego uzdalnia nas stan życia, w którym żyjemy – duchy nieczyste będą z nami robić to, co się im żywnie podoba! Nasze więzi będą się rwać jak sparciała tkanina a serca wypełniać będzie mrok, który skutecznie zaciemni nam prawdziwy obraz Bożej miłości. Bez niej nasza wiara karleje a z czasem zamiera. Przynależność do Kościoła katolickiego staje się nam kulą u nogi, przykazania Boże zdają się być bezduszne a praktyki religijne, średniowiecznym nonsensem. Kościół jawi się jak skostniała i obłudna instytucja, do której z dnia na dzień tracimy zaufanie. Koncentracja na grzechach duchowieństwa, zwłaszcza tych wołających o pomstę do nieba, pomaga uśpić nasze sumienie i od czasu do czasu rodzące się poczucie winy z powodu własnych grzechów i zaniedbań. Żyjąc w takim stanie ducha, trudno nam pojąć i dostrzec, że Kościół jest Mistycznym Ciałem Chrystusa a my wszyscy Jego członkami! Hm… pamiętamy jeszcze tę prawdę naszej wiary? Ogarniamy temat? 

Kryzys wszystkich, dosłownie wszystkich stanów w naszym Kościele uzmysłowił mi czym tak naprawdę jest Mistyczne Ciało Chrystusa. Dotarło do mnie, że mój prywatny grzech, grzechy mojej rodziny, moich rodaków i tych wszystkich, którzy poprzez chrzest święty przynależą do Świętego Kościoła Katolickiego – bezpośrednio i bardzo realnie ranią Żywe Ciało Jezusa Chrystusa! Kryzys jakiejś jednej, pojedynczej rodziny, czy jakiegoś nieznanego mi kapłana, osoby konsekrowanej czy samotnej, niezamężnej kobiety… nie jest czymś wyizolowanym, jakimś indywidualnym wydarzeniem w życiu tej jednej, konkretnej osoby. Otóż nie! Każdy pojedynczy kryzys, rozpadające się małżeństwo, ludzie pogrążeni w grzechach nieczystych (świeccy czy duchowni), kryzys powołań i nieuporządkowane życie jakiegokolwiek wiernego w Kościele Katolickim, podobnie jak odejście z Kościoła w wyniku apostazji lub przejście do innego wyznania czy denominacji – jest ŻYWĄ RANĄ na Ciele Chrystusa i na moim ciele skoro w ten Kościół  poprzez chrzest święty zostałam wszczepiona! Jeśli te grzechy nie bolą mnie bezpośrednio, nie ranią mnie i nie prowokują do pokuty i wynagradzania Panu za nie… to oznacza, że mam poważny problem! Albo nie znam wiary, którą co niedziela wyznaję na mszy świętej podczas Credo albo poprzez mój własny grzech jestem już martwym członkiem Kościoła. W obu przypadkach pozostaje mi tylko nadzieja, że ktoś na ziemi (może jacyś nikomu „niepotrzebni” bezżenni, samotni nie z wyboru, którzy postanowili żyć dla Pana!) albo w niebie (Matka Boża, Św. Józef i wszyscy święci) modlą się i wstawiają się za mną abym zdążyła się ogarnąć przed śmiercią, zerwać z grzechem i wrócić do pełnej komunii z Chrystusem w Mistycznym Ciele jakim jest nasz katolicki Kościół!

Ratujmy Mistyczne Ciało Chrystusa jakim jest Kościół! Przestańmy Go tak niemiłosiernie ranić i rozrywać na strzępy! Nie dotyczy to tylko małżeństw i ich rodzin ale dosłownie wszystkich wiernych Kościoła katolickiego. Niech dotrze do nas, że jedziemy na tym samym wózku! Kryzys małżeństw nie jest ani większy ani mniejszy niż kryzys kapłaństwa, powołań zakonnych czy świeckich osób bezżennych. Ratujmy siebie nawzajem bo jednym ciałem w Chrystusie jesteśmy! Módlmy się za siebie na wzajem i jedni drugim brzemiona nośmy! Pomagajmy małżonkom i duchownym a oni nich pomagają nam, świeckim bezżennym bo my też pomocy potrzebujemy. Na dobry początek warto byłoby nas w ogóle… zauważyć i ucieszyć się, że tworzymy razem z małżonkami i duchowieństwem, jedną wielką rodzinę! Warto byłoby zauważyć, że życie osób bezżennych ma konkretną wartość dla ich rodzin, w pierwszej kolejności duchową ale także wartość konkretnej pomocy w różnych sytuacjach życiowych. Małżonkowie wbrew pozorom, także winni pielęgnować w sobie taki typ wrażliwości i empatii, które nie zamykają serca tylko do grona najbliższych. Jednym z zadań małżonków jest również – czego naucza chociażby Katechizm Kościoła Katolickiego – pomoc osobom samotnym! Przypomnę, że nie należą do nich tylko i wyłącznie starsi, owdowiali czy chorzy rodzice ale także owdowiałe, porzucone przez współmałżonka czy właśnie wspomniane powyżej, bezżenne rodzeństwo, kuzynostwo czy wujostwo. Jak widać całkiem spora grupa samotnych osób, o których winniśmy pamiętać nie tylko wówczas gdy potrzebujemy ich pomocy czy finansów. (sic!) 

Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1658 naucza: Należy jeszcze wspomnieć o pewnych osobach, które ze względu na konkretne warunki, w jakich muszą żyć – chociaż często wcale tego nie chciały – są szczególnie bliskie sercu Jezusa, a zatem zasługują na specjalną miłość i troskę Kościoła, a zwłaszcza duszpasterzy. Dotyczy to dużej liczby osób żyjących samotnie. Wiele z nich pozostaje bez ludzkiej rodziny, często z powodu ubóstwa. Są wśród nich tacy, którzy przeżywają swoją sytuację w duchu Błogosławieństw, wzorowo służąc Bogu i bliźniemu. Trzeba przed nimi wszystkimi otworzyć drzwi domów rodzinnych, „Kościołów domowych”, i wielkiej rodziny, jaką jest Kościół. „Nikt nie jest pozbawiony rodziny na tym świecie: Kościół jest domem i rodziną dla wszystkich, a szczególnie dla «utrudzonych i obciążonych» (Mt 11, 28)” (Jan Paweł II, adhort. apost. Familiaris consortio, 85).

Ostatnią refleksją, którą pragnę się podzielić w tym wpisie jest fakt, że świecka bezżenność przeżywana dla Pana, chociaż jest przepiękną życiową misją – to niestety w obecnych czasach pozostaje nieodkryta i niedoceniona. Osoby samotne nie z wyboru, które jeszcze nie odkryły błogosławieństwa samotności i żyją w poczuciu niespełnienia, niestety bardzo często epatują życiowym pesymizmem, nieustannym niezadowoleniem, rozgoryczeniem i zgorzknieniem. W takim stanie nie ma szans aby były dla kogokolwiek wsparciem i aby mogły służyć pomocą. Nic dziwnego, że otoczenie – nawet to najbliższe – od nich stroni. Żyjemy w czasach, w których wszyscy oczekują od nas uśmiechu, zadowolenia i tryskania radością na prawo i lewo, bez względu na to co nam w duszy gra. Zwyczaj „zakładania masek” towarzyszył nam na długo wcześniej przed pojawieniem się koronawirusa. Dlatego nie dziwmy się, że nasi bliscy nie rozumieją naszej życiowej sytuacji skoro my sami traktujemy ją jak przekleństwo i nie dostrzegamy w niej potencjału życiowej misji na większą chwałę Boga. 

Chociaż z własnego doświadczenia wiem, że niewiele jest takich osób, które mogą pomóc w odkrywaniu wartości świeckiego bezżeństwa dla Pana, to gorąco zachęcam aby w poszukiwaniu takiej pomocy nie ustawać. Ze swojej strony mogę polecić zbliżające się rekolekcje w Czernej, które poprowadzi o. Jan Strumiłowski OCist, pt. „Perła nie z tej ziemi – nieodkryty skarb dziewictwa w życiu świeckich kobiet, samotnych nie z wyboru. Jak radzić sobie z nieuporządkowaną seksualnością, aby trwać w czystości serca i ciała.” Problem niechcianej samotności bardzo często związany jest z niechcianym albo już utraconym dziewictwem a nieuporządkowana seksualność jest źródłem niekończących się frustracji. Jestem głęboko przekonana, że te krótkie dni skupienia, mogą dla wielu kobiet stać się punktem wyjścia do odkrycia piękna i prawdy o świeckiej bezżenności dla Pana. Takiego odkrycia z całego serca życzę w Nowym Roku wszystkim samotnym „nie z wyboru”!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *