Marzenia vs wola Boża.

Marzenia potrafią wciągnąć jak narkotyk. Mają słodki smak. Sprawiają chwilową ulgę kiedy uda nam się na moment oderwać od realiów naszego życia. Porywają nas w przyszłość. Odrywają od przeszłości. Sprawiają wrażenie pozytywnej motywacji. Dodają skrzydeł. W obecnych czasach jeśli nie marzysz i nie masz spektakularnych efektów w postaci zrealizowanych marzeń, toś człowieku przepadł. Twój żywot wydaje się taki banalny, nudny i niespełniony. Odnoszę wrażenie, że teraz każdy powinien marzyć – bez względu na to czy jest młokosem czy sędziwym staruszkiem. Marzenia podtrzymują przecież w nas młodego ducha. Pomagają zapomnieć o starości, tak bardzo niechcianej, nieakceptowanej i wypartej z naszej świadomości. Dziś nie ważne ile masz lat aby móc realizować każde, dosłownie każde marzenie. Masz 80 lat i marzysz o skoku na bungge? No problem. Nie masz męża ale marzysz o niebieskookim baby? No problem. Księgarniane półki uginają się od poradników jak skutecznie realizować własne marzenia, jak być spełnionym tu i teraz, jak wymyślać i rozwijać swoje pasje. 

Za chwilę usłyszę: czepiasz się! Zdewociałaś. Mamy prawo do marzeń i pragnień. Nawet w Kościele mówią, że chrześcijanin ma być radosny, uśmiechnięty i zrealizowany. Bóg pragnie dla nas szczęścia i niejednokrotnie to On złożył w nas przeróżne pragnienia. Czy aby na pewno?

Czy nasza wiara a co za tym idzie duchowość, ma być psychologiczno-terapeutycznym sposobem na bycie szczęśliwym i zrealizowanym według naszych własnych marzeń i pragnień. Dużo słyszę zachęt aby rozwijać te pragnienia ale mało, jeśli w ogóle, słychać na temat jak rozeznawać, które z tych marzeń i pragnień są faktycznie Bożymi pragnieniami złożonymi w naszym sercu. Ależ łatwo przypisujemy Bogu autorstwo jedynie naszej wizji na życie. Jeśli coś jest obiektywnie dobre, to czujemy się usprawiedliwieni i zwolnieni z rozeznawania woli Bożej. Przyjmujemy takie dobro jako coś, co się nam należy, do czego mamy prawo i za wszelką cenę – mieszając w to także naszą wiarę – staramy się to zdobyć. 

Przez wiele lat żyłam i karmiłam się marzeniami. Własnymi  i tymi wykreowanymi przez środowisko, z którym miałam do czynienia. Kiedy zapragnęłam poznać Bożą wizję na samotność kobiety niezamężnej (a w praktyce, na samotność każdego wierzącego człowieka), to ze zdumieniem zaczęłam odkrywać dotąd nieznane mi horyzonty. Dzięki Bożej łasce a także nielicznym kapłanom, którym leży na sercu wzrastanie w wierze a nie infantylizacja życia duchowego, dotarło do mnie, że nie wszystko złoto co się świeci. Dotyczy to również marzeń. Czy wierzący, praktykujący katolik ma prawo do marzeń? Jaka jest ich wartość w naszym duchowym życiu? 

Dziś mogę, w oparciu o własne doświadczenie nawrócenia, z całym przekonaniem powiedzieć, że największą i najcenniejszą wartością naszych marzeń jest… UWOLNIENIE SIĘ OD NICH!

„Masz marzenia? O czym marzysz? A może inaczej to ujmę: czym się łudzisz? Oczekiwaniami-wyobrażeniami o mężu, o dzieciach, o sobie samej, nawet o Bogu, o innych ludziach, o romansach i podróżach, o sławie, o karierze, o upokorzeniu swoich wrogów, którzy z ciebie zakpili, o głównej wygranej w loterii… Trzeba w końcu kiedyś ujawnić swoje irrealne marzenia, by wiedzieć, jak bardzo kurczowo się ich trzymam, a gdy to zobaczę, zrezygnować z tego i wejść w plan Boga, jaki ma On względem mnie.
(…)
Gdzie ma w nas swoje żródło taka postawa, że tracimy wewnętrzny słuch na pragnienia Boga względem nas? Ma ona źródło u początku – a więc w postawie Ewy w raju, która także miała swój plan (Rdz 2, 6-7).

Ewa nie pytała Boga, nie miała w pamięci Jego  słów, a gdy w jej sercu pojawiły się wątpliwości, nie zwróciła się z nimi do swego Stworzyciela. Nie pojawiły się słowa ni myśl: „Przypomnij mi, Boże, co mówiłeś o tym drzewie, utwierdź mnie jeszcze raz w tym, przed czym mnie przestrzegłeś, bo jestem słaba” – zamiast tego bez oporu wchodzi w plan, którzy przedstawia jej w wyobraźni demon, i zaczyna bezkrytycznie słuchać tego, co ten jej ukazuje w marzeniach. Ale postawa Ewy nie oznacza, że jesteśmy na nią skazane i że w twoim życiu wydarzenia i ludzie, a nawet twoje oczekiwania pojawiają się jak fatum, a ty masz się im jedynie ślepo poddawać. Bo Bóg daje nam nową Ewę – Maryję. Ona zawsze zgadza się na to, czego chce Bóg. W Miriam, na wzór Jej Syna, obecna jest kenoza – czyli ogołocenie także z własnych wyobrażeń, planów, pomysłów, scenariuszy na życie. Jeśli nic sobie nie zostawisz, wtedy Bóg może w tobie uczynić więcej niż wszystko. (…) 

O tak, Maryja nie miała marzeń, ale pragnienie pełnienia woli Boga i dlatego mogła w sobie pomieścić Obecność Tego, który  przekracza wszelkie ludzkie marzenia”.

/fragm. z książki Debory Sianożęckiej, pt. „Kobieta z płonącym nosem. O złości kobiety biblijnie i terapeutycznie”/

Z moich marzeń praktycznie nic mi w życiu nie wyszło. Przed 30-tką nie założyłam rodziny, za to straciłam zdrowie, pracę i zmarł nagle mój tata. Stany depresyjne znam z autopsji a nie z kobiecych czasopism czy medialnych wypowiedzi celebrytów. Kiedy sięgnęłam dna, miałam w moim przekonaniu tylko jedno wyjście – wylądować w Kobierzynie (szpital psychiatryczny). Wtedy znajoma Hiszpanka zaproponowała mi miesięczny wyjazd do pracy w San Sebastian (Kraj Basków). Zadłużona, z nadzieją, że uda mi się odkuć finansowo zebrałam resztki sił w sobie i wyjechałam. Na miesiąc, pod koniec roku 2002. Na miejscu okazało się, że nic, dosłownie nic z moich planów NIE WYSZŁO. Marzenie na odbicie się od dna – pozornie – spełzło na niczym. Nie miałam dosłownie niczego: zdrowia, pieniędzy, bliskiej rodziny, nawet znajomości języka hiszpańskiego, nie mówiąc o jakichkolwiek perspektywach na przyszłość. Jedyne co miałam, to wiarę, której uczepiłam się resztkami sił. Wtedy stał się CUD, który trwa do dziś. W moim życiu od tamtego czasu nie spełniły się praktycznie żadne moje marzenia i plany, za to codziennie jestem świadkiem CUDÓW, które w swojej niewyobrażalnej łaskawości i miłości, hojnie wylewa na mnie Bóg

Kiedyś ktoś mi powiedział, że jak zapytasz Żyda kim jest Bóg, to nie zacznie od wymieniania Jego przymiotów ale będzie wymieniać konkretne wydarzenia z życia Izraela, w których Bóg okazał swą moc, zacznie cytować Pieśń Dziękczynną z Księgi Wyjścia: «Pan jest moją mocą i źródłem męstwa, Jemu zawdzięczam moje ocalenie. On Bogiem moim, uwielbiać Go będę, On Bogiem mego ojca, będę Go wywyższać…» (Wj 15, 1-21)

Mogłabym cały wpis poświęcić wymienianiu takich właśnie sytuacji, z których mój Bóg, przeprowadził mnie suchą nogą przez rozstąpione wody Morza Czerwonego moich ziemskich dramatów. Na potrzeby tego wpisu ograniczę się do jednej historii, związanej z moją pracą zawodową. Żeby nie było, że Bóg udziela się jedynie w życiu duchowym a na co dzień, to już radzić musimy sobie sami. 

Ostatecznie, mój teoretycznie miesięczny pobyt w Hiszpanii trwał nieprzerwanie cztery lata. Z perspektywy czasu widzę, że był to czas SZKOŁY ZAWIERZENIA BOGU w każdej sytuacji mojego życia. Chociaż tam w Hiszpanii miałam doświadczenie nieprawdopodobnej Bożej opieki, to kiedy wróciłam do kraju, tuż przed 40-tką, bez pracy i szans na coś sensownego, zaczęłam panikować, i co tu dużo ukrywać – wątpić. Pomyślałam, że tym razem to już się chyba nie uda. Tak jakby czas Bożej opieki nade mną minął. Droga do całkowitego i bezwarunkowego zawierzenia mojego życia Bogu, była wyboista i trwała kilka lat. Uczyłam się na nowo modlitwy zawierzenia, ufania Bogu wbrew przeciwnościom i błogosławienia każdej sytuacji w jakiej się znajduję. Często przez łzy bo tak boli odrywanie się od własnej wizji na siebie i na swoje życie. Przez łzy ale zawsze z sercem przepełnionym ufnością. Po dwóch miesiącach pojawiła się szansa na pracę, o której nigdy wcześniej nie marzyłam i której sama nie byłabym w stanie wymyślić. Tak powstała akademia tańca flamenco, którą prowadzę od 12 lat. Dodam ważny „szczegół”. Nie jestem zawodową tancerką i jedyny kontakt jaki miałam z flamenco, to kursy tańca, na które chodziłam w Hiszpanii aby przetrwać trudy życia na nieplanowanej emigracji. 

Moje dawne marzenie zawodowe? Praca w poligrafii. Taki jest mój zawód wyuczony i w dodatku mam do niego predyspozycje. Mój cud zawodowy? Jednoosobowa firma, która istnieje wbrew wszelkim zasadom marketingowym. Czy zamieniłabym mój obecny cud na marzenie z dawnych lat? NIGDY!

Dziś wiem, że jedynym marzeniem na jakie mogę sobie pozwolić – jeśli już koniecznie chcemy używać tego słowa – jest pełnienie woli Bożej, nasłuchiwanie i rozeznawanie jej w moim życiu, synchronizowanie moich pragnień z tym czego pragnie Bóg. Dziś już wiem, że On zna mnie lepiej niż ja siebie samą i dlatego świadomie rezygnuję z moich ograniczonych i ograniczających mnie marzeń. Rezygnuję z marzeń bo całym sercem pragnę Bożych CUDÓW, tu i teraz. Pragnę CUDÓW, które formując mnie duchowo sprawią, że nie będę spełniać swoich marzeń ale z Bożą pomocą, stanę się kiedyś „zrealizowanym marzeniem Boga o mnie”.  AMEN. 

Jednym z największych cudów mojego życia jest CUD MOJEJ SAMOTNOŚCI. Kiedy myślę i piszę o Bożych cudach, to nie mam na myśli samych historii z happy endem, o jakich zazwyczaj marzą ludzie. Boży „happy end” może nie mieć nic wspólnego z takim zakończeniem jakie mieści się w granicach ludzkiego rozumowania. Skoro tak jest, to dlaczego tak kurczowo trzymamy się naszych ograniczonych wyobrażeń o ograniczonym szczęściu. Dlaczego nasze, ludzkie szczęście (typowo: zdrowie, współmałżonek, dzieci, wnuki, świetna praca, pieniądze, itd.) traktujemy jako szczyt ludzkiego szczęścia a to co ma dla nas w zanadrzu sam Pan Bóg, wydaje nam się jakimś lichym ochłapem, ciężarem, mdłą manną, czymś co ani kusi ani nęci nawet wierzących praktykujących katolików?

Sięgając pamięcią do moich wieloletnich zmagań z niewybraną samotnością, wspominam ten końcowy czas kiedy widziałam już swoją totalną niemoc. Mimo to, nie byłam w stanie ostatecznie, całkowicie i bezwarunkowo zawierzyć Bogu. Coś bardzo mocno powstrzymywało mnie przed oddaniem Bogu steru mojego życia a co za tym idzie, wszystkich pragnień i niezrealizowanych marzeń. Takich, które obiektywnie przecież były dobre i szlachetne, co więcej były zgodne z wiarą i nauczaniem Kościoła Katolickiego (małżeństwo, macierzyństwo). Stale powtarzałam w myślach, że Bóg jest miłością. Byłam przekonana, że skoro tak jest, to wcześniej czy później spełni pragnienia mojego serca – czytaj: zrealizuje scenariusz życia jaki sobie wymarzyłam. Bóg, który jest miłością, musi przecież błogosławić człowiekowi – czytaj: będzie spełniał moje życzenia (pragnienia, marzenia, itp). Bardzo długo nie byłam w stanie zaufać Bogu, w Jego boski i cudowny plan na moje życie – chociaż mówią o nim we wszystkich wspólnotach kościelnych! Wyobrażałam sobie, że jeśli przestanę kurczowo trzymać się swoich kobiecych pragnień, to z marszu Pan Bóg zafunduje mi coś, na co kompletnie nie mam ochoty – czytaj: na przykład zaproponuje mi życie zakonne zamiast wymarzonego małżeństwa. Skąd się w nas to bierze – piszę w liczbie mnogiej bo wiele znajomych, samotnych kobiet przyznaje się do podobnych lęków i reakcji – że podejrzewamy Boga o najgorsze? Skąd w nas ten lęk, że Boża wizja naszego życia będzie nieatrakcyjna i żadną miarą nie dorówna – a tym bardziej nie przewyższy – naszych marzeń i naszych wizji dotyczących realizacji naszego powołania?

Moje doświadczenie podpowiada mi, że powody są przynajmniej dwa. Pierwszy dotyczy karykatury obrazu Boga jaki nosimy w sercu. Drugi wiąże się z karykaturą powołania człowieka i stereotypami jakie jej towarzyszą. 

Sama wiara w Boga nie wystarczy aby nasze życie było spełnione. Nie wystarczy wierzyć w Boga. Trzeba przede wszystkim wierzyć Bogu. Nazywajmy rzeczy po imieniu, bądźmy szczerzy przed sobą i przed Bogiem. Powtarzanie, że Jezus jest moim Panem staje się pustym frazesem jeśli samodzielnie usiłuję kierować jakimkolwiek obszarem mojego życia. Akt całkowitego zawierzenia Bogu, postawienia Go na pierwszym miejscu w naszym życiu – przed życiowymi marzeniami, tęsknotami, planami, ukochanymi osobami, itp. – jest paradoksalnie aktem wolności a nie oddania się w niewolę. Ten akt jest decyzją, naszym wyborem, właściwym użyciem naszej wolnej woli. Od tego momentu zaczyna się radykalna i ewangeliczna przemiana naszego życia. Jest to wejście w autentyczną i rzeczywistą relację z Jezusem. Kiedy Jezus uświadomił mi, że jestem całkowicie wolna w swoich wyborach, że nie będzie nalegał i naciskał, że mogę układać sobie życie po swojemu, bez Jego pomocy, wtedy dotarło do mnie, że jak dotąd nie wykazałam się wielką kreatywnością. Słodkich owoców mojego zarządzania jakoś nie widać. Widząc swoją bezsilność i niewystarczalność, w pierwszej kolejności zdecydowałam się do niej przyznać – zarówno przed sobą jak i przed Bogiem.  Nie jest to miłe uczucie ale bardzo oczyszczające i uzdrawiające. Jest to konfrontacja z prawą o nas a tylko prawda otwiera na dar wolności. Kiedy Pan Bóg leczy nas z naszych fałszywych wyobrażeń o Nim i o nas samych, kiedy oddajemy mu w pokorze swoją bezsilność i bezradność, w zamian dostajemy najwspanialszy dar: dar wolności wewnętrznej, która uzdalnia nas do dalszego stawania w prawdzie. Wówczas pragnienie oddania steru naszego życia Jezusowi jest czymś tak silnym i naturalnym, że nie ma mowy o jakiejkolwiek niewoli. Owocem tego aktu zawierzenia jest przejmujący Boży pokój, który nie ma nic wspólnego ze świętym spokojem. Boży pokój uzdalnia nas do kolejnych decyzji podejmowanych już bez lęku, w pełnym zaufaniu i nadziei, że cokolwiek z rąk Bożych otrzymamy, będzie dla nas nie tylko dobre ale najlepsze.  

Jeśli nasze serce przepełnia wolność i Boży pokój, to stwierdzenie św Teresy z Avila: „Bóg sam wystarczy” staje się dla nas źródłem radości a nie lękowych reakcji, że skoro Bóg sam wystarczy, to na przykład „nie wymodlę sobie już męża”. (sic!) Kiedy z pomocą Bożej łaski – nie mam wątpliwości, że zarówno poczucie wolności jak i Bożego pokoju są wymodlonymi darami Bożymi – żyję w pełnej świadomości i przekonaniu, że BÓG SAM WYSTARCZY, temat realizacji życiowego powołania nabiera ciekawych barw. Jest ich znacznie więcej niż tylko dwie – jak dwie drogi powołania, o których najczęściej słyszymy z ambony (małżeństwo/życie konsekrowane). Dróg, na które powołuje nas Bóg jest sporo. Jest wśród nich także nieprzetarta droga indywidualnego powołania czyli STAN WOLNY. Kiedy w naszym życiu „Bóg sam wystarczy”, to każdy rodzaj powołania jawi się nam jako wyjątkowy i fascynujący. Nie uzależniamy się od jednego rodzaju powołania i nie trzymamy się kurczowo własnego marzenia i wizji na temat spełnionego czy niespełnionego życia. Kiedy żyję ze świadomością, że „Bóg sam wystarczy”, nie ma takiej opcji aby moje życie było niespełnione. Takie stwierdzenie brzmi nielogicznie, wręcz absurdalnie.

Od momentu kiedy stery mojego życia oddałam w ręce Jezusa, nieustająco i w bardzo delikatny, czuły sposób, zdejmuje On bandaże z moich oczu abym mogła przejrzeć. Abym mogła stawać w prawdzie na temat niewybranej samotności. Kiedy bandaże opadają, widać wyraźnie, że miejsce, które jawiło się w moich zaślepionych oczach jako coś dramatycznie przykrego, wręcz przeklętego – jest zupełnie inne… W tym właśnie  miejscu czeka na mnie ten, który jest ŹRÓDŁEM MIŁOŚCI, miłości za którą tęskniłam i której żaden człowiek nie jest w stanie mi zaofiarować. Mogę wyjść za mąż – jeśli Pan widzi dla mnie w takiej służbie konkretne zadanie – ale nie muszę bo ja miłość mojego życia już odnalazłam. Małżeństwo tego nie zmienia ani zmieniać nie powinno. To niebywałe jak miejsce przekleństwa (niewybrana samotność) staje się miejscem błogosławieństwa, kwitnącym ogrodem, po którym przechadza się Oblubieniec. Do takiej miłości, miłości oblubieńczej, Jezus zaprasza każdą i każdego z nas. Bez tej miłości, żadne powołanie nie ma najmniejszego sensu – małżeństwo także! Ale co najwspanialsze, dopiero doświadczenie tej oblubieńczej miłości uzdalnia nas do spojrzenia na samotność, życie w celibacie (bezżeństwie) a co za tym idzie, wstrzemięźliwość seksualną – jak na coś wyjątkowego i fascynującego bo pozwala zakosztować już tu na ziemi, tego czym delektować będziemy się przez całą WIECZNOŚĆ. W tej perspektywie – bez lęku i bez poczucia wyższości – trzeba śmiało stwierdzić, że nie mylił się św. Paweł pisząc o wyższości dziewictwa nad małżeństwem. AMEN.

PIEŚŃ WJ 15, 1-4. 8-13. 17-18 — HYMN ZWYCIĘSTWA PO PRZEJŚCIU MORZA CZERWONEGO /Audiencja generalna JP II, 21 listopada 2001/

One Comment

  • Paula

    Jejku, jak ja Pani zazdroszczę, jak ja bardzo chciałabym być w tym miejscu co Pani teraz….i też z zaufaniem i pokojem serca przyjąć tę moją samotność…zobaczy, dostrzec ją jako dar, jako coś czego nie muszę się wstydzić…początek drogi mam dokładnie taki sam, liczba spełnionych marzeń i planów bliska zeru… brak zdrowia, pracę tracę w czerwcu i żadnych perspektyw na przyszłość…oby i na mojej drodze stanął taki anioł, który poda dłoń kiedy już nie będzie siły żeby wstać…..

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *