„Zacznij od Bacha”.

Zacznę wprost i bez ogródek: istnieje spora grupa wierzących katoliczek święcie przekonanych, że skoro powołania do zakonu nie mają i pragną założenia rodziny, to oznacza, że są do małżeństwa powołane. A jeśli tak, to są już zwolnione z poznawania i odkrywania wartości stanu wolnego. One chcą ten stan jak najszybciej opuścić a nie analizować, rozumieć i doświadczać go. Na dłuższą metę, stan wolny nie kojarzy się dobrze i grozi niechcianym „staropanieństwem”. Wierzące kandydatki na żonę i matkę, najczęściej nie pogłębiają swojej wiedzy na temat bezżenności i dziewictwa. W rozmowach często słyszałam, że nie jest im to do niczego potrzebne skoro planują małżeństwo. Dziewictwo i tak stracą w noc poślubną, więc nad czym tu debatować? Wartość dziewictwa, tradycyjnie – co nie znaczy, że zgodnie z Tradycją Kościoła – dostrzegają jedynie w wierności przyszłemu mężowi. Zachowane dziewictwo staje się dowodem wiernego czekania na tego jednego jedynego, z którym pragną związać się na całe życie. Warto zauważyć, że chociaż pragnienie małżeństwa samo w sobie jest naturalne, piękne i dobre, to w praktyce, bardzo często staje się formą ucieczki ze stanu wolnego. Na różnych warsztatach i terapiach można usłyszeć o tej smutnej a zarazem powszechnej praktyce „motywacyjnej” do zawarcia sakramentalnego małżeństwa. Panie się już z tym nawet nie kryją. Paradoksalnie i niestety tragicznie w skutkach, ucieczka w małżeństwo jawi się im jako coś zdecydowanie bardziej pozytywnego niż stan wolny, w którym przyszło im żyć. Coraz bardziej powszechną staje się wręcz „obsesja” samorozwoju oraz przygotowania się do małżeństwa (najczęściej bez kandydata na horyzoncie) a tym samym nieustające życie tym, co ma potencjalnie nadejść w przyszłości. Wprost nieproporcjonalnie do tej postawy, mało kto poświęca czas na życie „tu i teraz” polegające na poznaniu, zrozumieniu i zaprzyjaźnieniu się ze stanem wolnym, który może być tymczasowy ale nie musi. O tej opcji – permanentny stan wolny – większość pań nie chce nawet słuchać bo wydaje się wręcz demotywująca. Naraża na dyskomfort. Czasem urasta do rangi jakiejś traumy a wszystko za przyczyną kłamstwa, które dałyśmy sobie wmówić, że samotność jest straszna, jest życiową porażką! No chyba, że jesteśmy modnymi obecnie „singielkami”, które traktują stan wolny jako okazję do wygodnego życia, bez ograniczeń i zobowiązań. Bywa, że nawet kobiety wierzące (szczególnie te młode) taki styl życia wybierają, wcale nie rezygnując z erotycznych przygód, dla zdrowia i umilenia czasu. Wtedy rzeczywiście „samotność” jawi się jako atrakcyjna.

Jeśli jednak uznamy, że nasze powołanie polega na realizacji tego czego ja chcę i koncentracji na własnej woli, to jedno czego możemy być pewni, to że mijamy się z powołaniem w chrześcijańskim rozumieniu. Co ważne, dotyczy to zarówno kobiet, które stan wolny wybierają dla własnej przyjemności i chęci, jak i tych, które za wszelką ceną chcą go opuścić, z podobnych powodów (szukanie w małżeństwie własnej przyjemności i realizacja własnych chęci). Rozwijając w sobie postawę indywidualizmu, żyjemy w oderwaniu od relacji z Bogiem. Kiedy liczy się dla nas to czego my chcemy a nie to czego chce Bóg, naturalną staje się ucieczka z miejsc życiowo „niewygodnych”, sytuacji nam obcych, nieznanych, niezrozumiałych. Ucieczka za wszelką cenę od tego wszystkiego, co nie pomaga i nie ułatwia nam osiągnięcia celu, który same sobie wytyczyłyśmy. Można uciekać w małżeństwo z lęku przed samotnością i życiową porażką, albo uciekać od małżeństwa, z lęku przed bliską relacją i ograniczeniem „wolności”. Nawet można uciekać przed Bogiem z lęku przed powołaniem do zakonu. Nie tyle szukamy szczęścia, ile uciekamy przed tym, co jawi się nam największym nieszczęściem. Dla znakomitej większości kobiet wierzących tym największym lękiem, nieszczęściem i porażką jest po prostu brak męża. Wizja powołania oparta na dwóch drogach (małżeństwo/życie konsekrowane) oznacza wtedy w praktyce tylko jedną, akceptowalną drogę życia: „małżeństwo albo nic”. Jeśli coś jest dla nas oczywistym i najlepszym wyborem, a zarazem okazuje się być dla nas nieosiągalne, wpadamy w panikę! Kiedy z góry zaplanowany i wykreowany przez nas samych scenariusz na życie, pęknie jak bańska mydlana, pozostaje ostry ból frustracji i życiowego niespełnienia. W takich chwilach, stan wolny staje się przez nas jeszcze bardziej znienawidzony. Trudno nam wówczas dostrzec, że źródłem naszego bólu nie jest stan wolny ale roztrzaskane iluzje o wymarzonym powołaniu, które według nas się nam należy. Niestety, nawet w takich sytuacjach, wolimy przeklinać stan wolny (bezżenność świecką), niż zacząć mu się bacznie przyglądać i skonfrontować nasze stereotypowe wyobrażenia na jego temat ze stanem faktycznym. Mamy także żal do Boga, że zapomniał o nas i nie dopełnił swoich obowiązków. Bo czyż świecka bezżenność sama w sobie może mieć dla nas i dla Boga jakiś sens, cel i wartość? Czy może być mniej tymczasowa, niż by się wydawało? Czy istnieją w niej jakieś zadania dla nas, które mieszczą się w planach Bożych, a nie w tych czysto ludzkich? Jeśli istnieją, to zazwyczaj nie mamy o tym pojęcia, bo żyjemy mirażami przyszłości. Może więc warto pomyśleć o swoim obecnym życiu i spojrzeć na nie z innej perspektywy? Parafrazując, zachęcam gorąco: „Zacznij od Bacha” czyli od „TU i TERAZ”!

Pamiętam z przeszłości spotkanie zorganizowane w Kościele dla wierzących kobiet (także tych dojrzałych wiekiem), na które zaproszona była spełniona eks-singielka. Już sama jej obecność była bardzo motywacyjna dla samotnych kobiet, bo po okresie długiego oczekiwania, zbliżając się do 40-tki znalazła męża. Podczas wykładu, tradycyjnie motywowała nas do tego aby wykorzystać czas jakim dysponujemy na przygotowanie się do przyszłego małżeństwa. Tak jakby oczywistym było, że każda z nas, wcześniej czy później wyjdzie za mąż. Dowiedziałam się wówczas co robić aby „przeżyć” do chwili zamążpójścia. Zostałam uwrażliwiona na wartość nabywania nowych umiejętności oraz dbania o siebie. Z tego typu motywacją można spotkać się powszechnie na wielu kanałach katolickich, propagujących rozwój jakiegokolwiek hobby i korzystania „z chwili wolności” bo jak już założymy rodzinę, to nie będzie na to szans. Teoretycznie nie ma w tym nic złego. Dlatego coraz większa ilość wierzących katoliczek łączy poszukiwanie męża (także w Internecie) z licznymi pasjami, kursami, warsztatami a także „poznawaniem siebie” na różnego rodzaju terapiach, inwestując w siebie ile wlezie, tak aby przyszły mąż dostał w nagrodę jej „najlepszą wersję siebie”. Dojrzałe, wierzące kobiety nie mają obecnie problemu z dbaniem o swój wygląd, odkrywaniem swojej kobiecości, rozwijanie kolejnych pasji i pojawianie się wszędzie tam, gdzie mogą spotkać potencjalnego kandydata na męża. 

Oczywiście nie ma nic złego w dbaniu o siebie i osobisty rozwój. Rozwijanie kobiecych umiejętności, które mogą być przydatne w małżeństwie i życiu rodzinnym, jest naturalną potrzebą i wręcz powinno stanowić element wychowania młodych dziewcząt. Źle jednak, jeśli stanie się to elementem jedynym lub najważniejszym. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że w takiej postawie Bóg jest właściwie poza horyzontem myślenia. Jest ważny głównie jako „dostawca” przyszłego męża i gwarant życiowych sukcesów, rozumianych jako należne człowiekowi błogosławieństwo dobrego Ojca. Nasza praca nad sobą jest darem dla potencjalnego męża i to on jest tu numerem jeden w hierarchii ważności. Słowo „powołanie” de facto jest w takim myśleniu tylko chrześcijańskim usprawiedliwieniem naszych słusznych oczekiwań i marzeń co do własnej przyszłości. My sami wybieramy wymarzony sposób życia z „oferty”, którą Bóg powinien dla nas zawczasu przygotować. Jeśli Bóg się opóźnia – możemy tymczasem zająć się sobą, nie tracąc wiary w oczywistość naszych planów i ambicji. Koncentracja na wymarzonym stanie małżeńskim siłą rzeczy prowadzi do niedoceniania stanu wolnego, wręcz deprecjonowania go jeśli tylko nadmiernie się przedłuża. Smutne i zarazem bardzo powszechne jest idealizowanie wymarzonego małżeństwa przy jednoczesnym demonizowaniu bezżenności świeckiej. 

Na wspomnianym spotkaniu nie usłyszałam niestety ani jednego zdania na temat wartości mojego obecnego stanu czyli stanu wolnego, który w moich oczach jawił się wówczas jako rodzaj „wymuszonej” samotności. Nie padło ani jedno słowo na temat sensu mojego życia jako takiego, bez podtekstu przyszłego małżeństwa i macierzyństwa. Nie dowiedziałam się także nic na temat wartości i przeżywania dziewictwa „tu i teraz”, bez perspektywy męża. Szczerze? Nigdy nie spotkałam się z jakimś programem formacyjnym dla świeckich, niezamężnych kobiet przybliżający im wartość bezżenności dla Pana w życiu świeckim. O bezżenności dla Pana słyszymy jedynie w kontekście powołań zakonnych. 

I tu dotykamy sedna problemu! 

W pojęciu współczesnego świata (a także większości katolików) – dla Boga mają żyć tylko księża i zakonnice, a cała reszta wiernych może żyć po swojemu, dla siebie, realizując siebie i oczekując od Boga, że zadba należycie o nasze marzenia i potrzeby, jak przystało na kochającego Ojca. Sam fakt posiadania męża i (tym bardziej) dzieci upoważnia nas do apartamentu w niebiesiech… bo przecież spełniliśmy najświętsze z powołań. No właśnie, ale co jeśli nie mamy męża? Jak żyć? 

Ja także do niedawna traktowałam stan wolny, w pewnym sensie jako „świecki stan bez Boga”, dopóki Ten nie powoła mnie do zakonu (wieńcząc wybór ślubami wieczystymi) albo małżeństwa (wieńcząc wybór sakramentem małżeńskim). Zupełnie tak, jakby wartość bezżenności polegała na tym, że jest to stan przejściowy w kierunku właściwego, „konkretnego powołania”. Jakby Bóg na chwilę  zapomniał sobie, że żyją w świecie takie osoby i nie zadbał, aby skierować je na właściwą drogę. Jakby te osoby nie miały nic do roboty w Bożych planach. Nic bardziej błędnego! Dopóki nie zdamy sobie sprawy, że stan wolny (w którym od urodzenia żyje przecież każdy ochrzczony młody katolik) jest stanem pełnowartościowym samym w sobie, że z natury chrześcijańskiej powinien być przeżywany jako świecka bezżenność dla Pana oraz, że może ale wcale nie musi prowadzić do małżeństwa czy życia konsekrowanego, dopóty będziemy kręcić się w kółko i rozpaczać, że nie realizujemy żadnego powołania. 

Aby dobrze zrozumieć istotę i wartość stanu wolnego osób świeckich warto uzmysłowić sobie, że jest to – z racji samego Chrztu Świętego! – rodzaj bezżenności dla Pana, a ta nie jest powołaniem tylko i wyłącznie dla osób konsekrowanych!  Myślę, że jest to pierwsza i podstawowa bariera, która uniemożliwia sporej grupie kobiet, pozytywne myślenie o bezżenności (życiu samotnym). Każda osoba wierząca, od momentu Chrztu świętego, powołana jest do życia w relacji z Panem Bogiem. Sakramenty: Pierwszej Komunii Świętej i Bierzmowania, powinny tę więź pogłębiać i pomóc w świadomym przeżywaniu naszej wiary. Tak więc każdy młody człowiek – zanim zacznie rozeznawać jakiekolwiek życiowe powołanie – powinien zgłębiać i praktykować to pierwsze i najważniejsze powołanie do osobowej relacji z Panem! Do tego spotkania i pogłębiania więzi dochodzi nie gdzie indziej, jak w stanie wolnym, w świeckiej przecież bezżenności, która w sposób naturalny winna być przeżywana dla Pana. W takim duchu, w pierwszej kolejności powinni wychowywać swoje dzieci Rodzice i Chrzestni. Dopóki żywa obecność Jezusa w naszym samotnym życiu (w życiu w pojedynkę) nie stanie się źródłem spełnienia, dopóty będziemy przeżywać rozczarowania i życiowe tragedie we wszystkich pozostałych relacjach i stanach, w jakich być może przyjdzie nam żyć w przyszłości. Bo nie da się żyć dla Pana, twierdząc, że wypełniamy Jego powołanie, jeśli nie jesteśmy z Nim w żadnej relacji, nie interesuje nas Jego wola, a treścią naszego życia jest zaspokojenie własnych projektów, marzeń i ambicji. Przeżywanie świeckiej bezżenności dla Pana jest niczym innym jak odkryciem wartości i błogosławieństwa samotności, jako przestrzeni spotkania z Bogiem. To odkrycie gwarantuje życiowe powodzenie! Żyjąc w stanie wolnym (świeckiej bezżenności dla Pana) czerpiemy ze Źródła Życia i uczymy się miłości, od Tego, który jest Miłością. To uzdalnia nas do otwarcia serca na pełnienie Jego woli w naszym życiu. Do rezygnacji z realizowania naszych pragnień i życiowych wizji. Bezżenność dla Pana zmienia naszą optykę o 180 stopni! Dopiero na takiej żyznej glebie może wzejść plon obfity… W takich okolicznościach nasz Pan może posłać nas do pełnienia Jego woli tam, gdzie On najbardziej nas potrzebuje. Może to być małżeństwo, życie konsekrowane (zakon, kapłaństwo, dziewictwo konsekrowane, itp.) lub nieprzetarta droga indywidualnego powołania. Kiedy świadomie i dojrzale przeżywamy naszą bezżenność, to nie boimy się tego posłania/wybrania, tej Bożej misji. Nie wybrzydzamy, nie deprecjonujemy wartości poszczególnych stanów, nie rozpaczamy, że przypadł nam w udziale stan, o którym nie marzyliśmy… Wiemy i wierzymy bezwarunkowo, że cokolwiek wskaże nam Pan, będzie dla nas najlepsze! Tylko taka postawa umożliwia wytrwanie w małżeństwie i w celibacie. Sam ślub czy nawet święcenia kapłańskie, bez tego zawierzenia Bogu i zaparcia się siebie – nie wystarczą (co łatwo można sprawdzić czytając statystyki rozwodów i odejść z kapłaństwa).  W przypadku życia konsekrowanego (bezżenność konsekrowana), nasze życie pozornie nie ulega zmianie – pozostajemy bezżenni z tą jednak różnicą, że naszą bezżenność ślubujemy do końca życia (śluby wieczyste, śluby prywatne, akt konsekracji w przypadku dziewic konsekrowanych, celibat księży). Od tego momentu służymy Panu w naszej bezżenności – SERCEM NIEPODZIELNYM. Właśnie to serce niepodzielne, ta wyłączność dla Pana (akt naszej wolnej decyzji) różni świeckich bezżennych niekonsekrowanych (podążających drogą indywidualnego powołania) od bezżennych konsekrowanych (zarówno świeckich jak i duchownych). 

Reasumując, każdy ochrzczony, wierzący katolik, powinien być do stanu bezżenności dla Pana wychowywany i przygotowywany. To czy będzie to bezżenność na wyłączność, z sercem niepodzielnym – zadecyduje w odpowiednim momencie nasz Pan, powołując nas do tego stanu i pozostawiając nam całkowitą wolność naszej odpowiedzi na Jego wołanie. Innymi słowy, trzeba mieć na prawdę ważny powód aby świecki stan wolny, stan świeckiej bezżenności dla Pana… opuścić! Jeśli usłyszymy głos Pan zapraszający nas do życia konsekrowanego, to będzie to czas na rozeznawanie zmiany stanu: z bezżeństwa świeckiego na bezżeństwo konsekrowane/celibat. Jeśli Pan postawi na naszej drodze mężczyznę/kobietę, to będzie to czas na rozeznawanie powołania do małżeństwa. Pamiętajmy jednak, że opuszczenie stanu świeckiej bezżenności (stanu wolnego) nigdy, w żadnych okolicznościach, nie powinno być formą ucieczki przed samotnością stanu wolnego!  Ważna jest równowaga i świadome przeżywanie każdego stanu życia, począwszy od tego, w którym obecnie żyjemy. To dopiero otwiera nas na pokój, który jest darem Bożym i daje poczucie spełnienia oraz głębokiego sensu wszystkiego, co nas spotyka. Oczywiście nie chroni to przed krytyką ze strony innych ludzi. Kobiety dojrzałe, które świadomie przeżywają swoją bezżenność dla Boga, odkryły już wartość stanu wolnego, żyją w harmonii i w różny sposób służą Bogu, ale wykorzystują swój wolny czas na rozwój pasji i tym podobne (zamiast szukać męża), często oceniane są jako egoistki i rozkapryszone „singielki”. (sic!) Jednak opinia innych na szczęście nie zobowiązuje nas do zawracania z dobrej drogi, żeby błąkać się po manowcach postchrześcijańskiego sposobu myślenia. 

Osobiście, odradzam rozeznawanie jakiegokolwiek powołania, dopóki nie odkryjemy błogosławieństwa samotności. Dlatego jeszcze raz powtórzę, parafrazując: „Zacznij od Bacha” czyli od „TU i TERAZ”!

6 komentarzy

  • Beata Kołodziej

    Dokładnie tak jest 🙂 Myślenie postchrześcijańskie (obecne nawet w Kościele) sprawia, że w zasadzie – i to na skalę masową- nie bierzemy Boga na poważnie – ani żyjąc samotnie, ani w małżeństwie, ani nawet w kapłaństwie. Każdy stan może być przeżywany praktycznie po pogańsku – jako realizacja siebie i swoich pragnień, a nawet namiętności. Co to ma wspólnego ze słowem „powołanie”? Nic. Bóg wtedy ma funkcję użytkową – ma nam zapewnić błogosławieństwo dla naszych planów, w zamian za wybrane przez nas i dla nas odpowiednie praktyki religijne. W cenie są te najbardziej atrakcyjne emocjonalnie… W sumie niewiele się to podejście różni od kultów słowiańskich sprzed tysiąca lat… Może tylko przekonaniem, że nasz Bóg ma w zasadzie OBOWIĄZEK o nas zadbać, bo nas kocha i jest miłosierny… No i to miejsce „w niebiesiech” też już na nas czeka. Pierwsze nieformalne kanonizacje ogłaszane są często już na pogrzebach ludzi, którzy za życia (delikatnie mówiąc) z Bogiem nie mieli nawet po drodze. Ja oczywiście wszystkim serdecznie życzę wiecznej radości w Niebie – tylko nie jestem pewna, czy ta droga nie stanowi poważnego zagrożenia duchowego. Dlatego sama wybieram (i innym polecam) wąską ścieżkę w zupełnie innym kierunku, dobrze opisywaną przez wieki, przez świętych dokładnie sprawdzonych przed kanonizacją…

  • Paula

    Bardzo dziękuję za kolejny wpis. Jak zawsze bardzo piękna refleksja. Bardzo brakuje w Internecie takiego kobiecego i katolickiego spojrzenia na życie kobiet bezżennych.

    • JAHID - mężna niezamężna

      Pięknie dziękuję za ten komentarz. Brak katolickiego spojrzenia na świecką bezżenność – nie tylko w Internecie ale w powszechnym nauczaniu – jest bolesny dla sporej grupy wiernych. Dlatego warto mówić i pisać na głos o tych sprawach i modlić się o światło dla naszych przewodników aby zechcieli nie tylko ten temat dostrzec ale co bardzo ważne – zgłębić go i nauczać zgodnie z Tradycją KK. 😉 Pozdrawiam serdecznie. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *